|
|
Ku europejskiej nauce i szkolnictwu
wyższemu
Ze wszystkich wskaźników wynika jednoznacznie, że zamożność
oraz wiedza i dostęp do informacji nie były nigdy ze sobą związane
w sposób tak bezpośredni
i oczywisty jak obecnie. Przykładowo, w najbogatszych 29 krajach, należących
do OECD, żyje 19 proc. ludności świata. Jest to zarazem 91 proc. użytkowników
Internetu. Według wszelkich prognoz tendencja do wzrostu tej liczby
będzie się wraz z globalizacją umacniać. Mówi się już o wchodzeniu
w etap informacjonalizmu,
w którym jedyny podział, już nie tylko pomiędzy krajami, ale grupami
społecznymi i obywatelami, będzie wynikać z dostępu do globalnej sieci
informacji lub jego braku i w którym liczy się przede wszystkim rozległa
oraz stale pogłębiana i aktualizowana wiedza. Proces globalizacji czyni
realnym podział na społeczności wyposażone w wiedzę (information
rich)
i jej pozbawione (information poor). Od przynależności do jednej z tych
grup będzie zależeć nasza pomyślność. Opowiedzenie się społeczeństwa
polskiego w czerwcowym referendum za włączeniem naszego kraju do Unii
Europejskiej jednoznacznie wytycza dalszą drogę rozwoju i określa powszechną
wolę doścignięcia krajów najwyżej rozwiniętych. Z wielu aspektów globalizacji gospodarki światowej jeden ewidentnie
zyskuje na znaczeniu, a mianowicie ograniczony potencjał intelektualny i związany
z nim "drenaż mózgów". Na nadmiarowym, globalnym rynku, gdzie
łatwo
wyprodukować,
ale trudno sprzedać, jeden towar jest deficytowy i trudny do zastąpienia.
Jest nim ludzki intelekt. Osób z ilorazem inteligencji powyżej 140
IQ, a więc ze znamionami genialności, jest w każdej populacji zaledwie około
0,4 proc. Ta i tak niewysoka liczba nie może być traktowana jako odzwierciedlenie
dostępnego na rynku zasobu, gdyż do tego potrzebny jest jeszcze szereg
istotnych, a trudnych do osiągnięcia elementów, tj.: wykształcenie,
wychowanie, ogłada, poprawność w kontaktach interpersonalnych, a przede wszystkim
pracowitość. Ponadto liczebność tej grupy jest obniżana przez przekraczającą
przeciętną liczbę dewiacji i zaburzeń psychicznych. Zatem liczba osób
stanowiących tzw. "lokomotywy postępu" jest rzeczywiście
niewielka.
By
zobrazować sytuację związaną z potencjałem ludzkiego intelektu, warto
dodać, że tak zwany przeciętny poziom inteligencji, typowy dla około
70 proc. populacji zawiera się w przedziale od 90 do 120 IQ. W przeciwieństwie
do niewielkiej liczby osób ze znamionami genialności osób z ilorazem
inteligencji poniżej 90 IQ, a więc z narastającymi ułomnościami umysłowymi
- poczynając od najłagodniejszej, eufemistycznie określanej jako "ociężałość
umysłowa", poprzez przejawy debilizmu, po matołectwo - jest w
każdej społeczności aż 26 proc. [1] Mimo utrzymującego się w wielu regionach wysoko rozwiniętych krajów
dużego bezrobocia najwyżej kwalifikowani, kompetentni, odpowiedzialni i doświadczeni
pracownicy znajdują się od lat w korzystnej sytuacji na rynku pracy.
Pojęcie "drenaż mózgów" znane jest głównie z relacji międzynarodowych,
ale walka o kadry w globalnej gospodarce toczy się głównie pomiędzy
dużymi
firmami. Nowoczesne, prężne i silne przedsiębiorstwa starają się przyciągnąć,
skupić u siebie i stabilizować tzw. potencjał strategiczny, który będzie
decydował o ich losie. Odnotowano pojawienie się nowego zawodu, jakim
jest "łowca głów" (head-hunter).
Powstały wyspecjalizowane agencje, tworzące bazy danych o najlepiej
wykwalifikowanych
fachowcach. Z usług takich
agencji w kompletowaniu i wymianie kadry, korzystają duże i zamożne
przedsiębiorstwa, często o globalnym zakresie działania. Również w
Polsce od połowy lat
90. znany jest headhunting. Co więcej,
ten nowy zawód i praktyka doczekały się już książkowego podręcznika [2]. W tym aspekcie nawiązywanie do niechlubnej tradycji XIX-wiecznej
emigracji zarobkowej (Za chlebem) i ogłoszenie przez rząd Buzka i Millera, że jest
to element oficjalnie wspieranego działania, mającego złagodzić problem
bezrobocia, można tylko przyjąć ze zdumieniem i niedowierzaniem. Tragedią
dla Polski byłaby bowiem ucieczka z kraju do USA i na zachód Europy ludzi
wykształconych, młodych, pracowitych i przedsiębiorczych. Przed podobnym problemem stanął rząd USA w latach 60. Przyśpieszenie
technologiczne oraz spowolnienie rozwoju gospodarczego obniżyło zapotrzebowanie
na siłę roboczą, co groziło wzrostem bezrobocia. Za radą Jamesa Colmana
z University of Chicago Amerykanie postawili wtedy na kształcenie młodzieży.
Zamiast wysyłać ją na zasiłki dla bezrobotnych i tym samym demoralizować,
dekwalifikować i kusić występkiem ulicznym, upowszechniono pełne wykształcenie
średnie i zwiększono liczbę studentów. Chodziło o to by, z jednej strony
powstrzymać napływ absolwentów szkół na rynek pracy, przetrzymując
ich w szkołach i college'ach, a z drugiej, w ramach działań perspektywicznych,
dać gospodarce intelektualny impuls rozwojowy. Na korzystne wyniki
nie
trzeba było długo czekać. Na początku XXI wieku najcenniejszym gospodarczo zasobem jest potencjał
intelektualny, a kształcenie oraz wychowywanie młodego pokolenia, i
to określane mianem permanentnego, staje się jedną z najważniejszych powinności
państwa i społeczeństwa. Również pośród wielu zadań stawianych intelektualistom
jedno jest najważniejsze - stałe doskonalenie własnego intelektu. Drugim działem, decydującym coraz silniej o dobrobycie społeczeństw,
jest nauka. Sprawdzają się hipotezy Alvina i Heid Tofflerów, sformułowane
jeszcze w latach 80. w słynnej książce Trzecia
fala. Według ich teorii,
w ramach globalizacji gospodarki światowej, wyodrębniają się trzy grupy
państw. W tej skupiającej kraje najwyżej rozwinięte dąży się do tego,
by w produkcji było jak najmniej materii, a jak najwięcej ludzkiej myśli,
rozwija się więc naukę i know-how, tworzy innowacje techniczne i technologiczne.
Jeśli bowiem informacje zawarte na dysku kompaktowym mogą mieć wartość
pociągu złożonego z 60 wagonów wypełnionych węglem, to po co w znoju
i pocie, przy stałym zagrożeniu życia i zdrowia fedrować pod ziemią,
gdy można w komfortowym środowisku, w gabinecie, siedząc wygodnie w fotelu
przed komputerem, zarabiać duże pieniądze? O fatalnym stanie polskiej nauki i szkolnictwa wyższego wiadomo powszechnie.
Okresowo wspomina się o tym w środkach masowego przekazu. Czasem rzecz
dostrzegają i politycy. Większość partii wymienia rozwój nauki i szkolnictwa
jako jeden z punktów programowych przeważnie z okazji kolejnych wyborów. Wszystko wskazuje na to, że jeśli nie zajdą nadzwyczajne okoliczności,
to z początkiem maja 2004 roku Polska zostanie członkiem Unii Europejskiej.
Z tym faktem wiele osób w środowisku akademickim wiąże nadzieje na
szybkie i korzystne zmiany, twierdząc, że Unia "wymusi" wprowadzenie
swoich standardów. Jest w tym tyleż świętej naiwności, co nieświadomości realiów. By poznać to, do czego dążymy i co nas niedługo czeka, warto przeczytać
książkę Ryszarda Mosakowskiego Szkolnictwo wyższe
w krajach Unii Europejskiej. Stan obecny i planowane reformy.
Autor jest adiunktem Wydziału Mechanicznego Politechniki Gdańskiej.
Jest ekspertem, działającym od lat z ramienia
NSZZ "Solidarność", w sprawach rozwoju i reformowania szkolnictwa
wyższego w Europie. W zeszłym roku opublikował książkę, która jest
fachowym, sprawnie
przedstawionym raportem o sytuacji szkolnictwa wyższego, a po części
i nauki, w krajach Unii. W 15 rozdziałach omówiono 14 zjednoczonych
krajów (pomijając Luksemburg) i dodatkowo Norwegię. Każdy z krajów
został przedstawiony
według takiego samego układu: od wstępnych informacji, poprzez opis
struktur szkolnictwa, omówienie typów szkół i form kształcenia, spraw
pracowników,
studentów, instytucji nadzorczych, sposobu oceny i nadzoru szkół, po
aktualne trendy w reformowaniu. Taki układ zapewnia przejrzystość,
pozwala na szybką orientację w całości oraz daje możność łatwego porównania
poszczególnych
krajów i dostępu do konkretnych danych. W załącznikach podano treść Deklaracji
bolońskiej i Komunikatu praskiego. Lektura książki Mosakowskiego daje
smutny obraz dystansu, jaki dzieli nas od szkolnictwa krajów Zachodu
i rozwiewa mit o tym, że Unia zorganizuje, sfinansuje lub wymusi zreformowanie
naszych uniwersytetów. Otóż fundamentalny dla jednoczącego się kontynentu Traktat Europejski
z Maastricht z 1992 roku wyłączył z procesu integracji i pozostawił
w kompetencjach każdego z państw członkowskich systemy edukacji, podobnie
jak aspekty kultury i religii. To, jak będzie wyglądać nasza nauka
i szkolnictwo wyższe, zależy wyłącznie od naszych decyzji. Dotyczy to również
newralgicznego, często wzmiankowanego punktu, jakim jest wiek, do którego
będą mogli w przyszłości pracować profesorowie - czy do 70 lat, jak
obecnie,
czy do 65 roku, tak jak w innych zawodach. Wprawdzie edukacja nie została objęta działaniami unifikacyjnymi,
jednakże jej różnorodność w krajach Unii pozostawała w sprzeczności, a nawet
była
pewną barierą w realizacji wiodących idei tworzenia wspólnej Europy,
jakimi są: swoboda przepływu ludzi, dóbr i kapitałów, a także możliwość
swobodnego osiedlania się i podejmowania pracy. Otóż w krajach Unii
obowiązywały bardzo różne systemy edukacji, nadawano różne stopnie zawodowe i
naukowe,
dodatkowo przy różnych kwalifikacjach i bardzo zróżnicowanym poziomie
ich jakości. Taka sytuacja była nie do zaakceptowania i spowodowała
ruch niejako "oddolny", zmierzający do zharmonizowania szkolnictwa wyższego
na terenie Unii i - żeby użyć terminu komputerowego - uczynienia go
"kompatybilnym". Pierwszym krokiem w tym kierunku było spotkanie ministrów edukacji
Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Włoch w maju 1998 roku na paryskiej Sorbonie
oraz uchwalenie tzw. Deklaracji sorbońskiej. Nie zawierała ona jeszcze
konkretnych propozycji działań, a jedynie była wyrazem intencji. W Deklaracji
sorbońskiej znalazło się też jedno nader istotne ideowo-programowe stwierdzenie.
Uznano, że wiedza jest niezastąpionym czynnikiem rozwoju społecznego
oraz niezbędnym elementem konsolidacji i wzbogacenia tożsamości europejskiej.
Podkreślono zarazem centralną rolę uniwersytetów w budowie wartości kultury
europejskiej. Wskazano na znaczenie europejskiego
obszaru szkolnictwa wyższego jako klucza do mobilności obywateli, nowych możliwości pracy
oraz ogólnego rozwoju kontynentu. W roku następnym, w czerwcu 1999 w Bolonii zebrało się już 29 ministrów
edukacji krajów europejskich, w tym również i Polski. Tzw. Deklaracja
bolońska zawierała sprecyzowane cele realizacyjne. W efekcie we wszystkich
15 krajach Unii koniec lat 90. i początek XXI wieku to okres intensywnych
zmian i reform. Wyłania się z nich powszechny system studiów opartych
na dwóch głównych cyklach kształcenia: - przedmagisterskim (undergraduate), trzyletnim, zakończonym stopniem
licencjata lub równoważnym (bakałarza); - magisterskim (graduate), dwuletnim.
Te dwa cykle są coraz częściej wzbogacane o oficjalny cykl trzeci: - doktorancki, przeważnie czteroletni,
jak w Danii i we Włoszech. Powszechne stają się wspólne wyznaczniki kwalifikacji
oparte na systemie punktów kredytowych (ECTS) oraz gwarancji jakości
i mechanizmach państwowej akredytacji. Kolejne spotkanie europejskich ministrów szkolnictwa wyższego odbyło
się w Pradze w maju 2001 roku. Nie ogłoszono tam nowej deklaracji,
a jedynie komunikat ze spotkania, gdyż przede wszystkim podsumowano wyniki
dotychczasowych dokonań i zadeklarowano kontynuację prac. Porównanie szkolnictwa wyższego Unii Europejskiej, którego przegląd
zawiera książka Mosakowskiego, ze stanem naszego nie nastraja optymistycznie.
Różnic jest wiele, ale kilka ma charakter kluczowy - strategiczny. - Gdy III Rzeczypospolita formowała zasady działania szkolnictwa wyższego
ustawą z września 1990 roku, nikt tak naprawdę nie miał pojęcia, jak
będzie wyglądała droga do polskiego kapitalizmu i jak sobie w nim będą
radzić uczelnie. Wtedy chodziło o zerwanie z komunistycznym dziedzictwem
i odzyskanie pełni wolności akademickiej. Dość szybko rozpoczęto starania
o zmiany i modyfikacje tej ustawy. Od końca 1996 roku przyjęły one
formę ciągłych prac kompleksowych, prowadzonych przez różne zespoły
i komisje
i trwają one do dziś. Mimo kilku uchwalonych aktów prawnych, wliczając
ostatnio zatwierdzoną ustawę z marca br. o tytule i stopniach naukowych,
wszystkie zmiany miały charakter cząstkowych i doraźnych modyfikacji.
Ciągle brak przejrzystej, całościowej koncepcji organizacji szkolnictwa
wyższego i nauki w Polsce, wyrażonej w akcie prawnym. To co różni nasze
wysiłki od tych podejmowanych w Unii Europejskiej, oczywiście poza
rozbrajającą nieskutecznością, to fakt, że wszystkie prace i inicjatywy
płyną ze środowiska
akademickiego, a autorami kolejnych wersji i propozycji są pracownicy
naukowi. Nauczyciele akademiccy debatują i próbują uczynić nowoczesnym
system, którego są członkami, a następnie uzyskać dla niego akceptację
władzy ustawodawczej i wykonawczej i wprowadzić go w życie.
- Radykalnie odmienna jest sytuacja w krajach Unii Europejskiej. Tam
czynniki społeczno-polityczne stawiają zadania szkolnictwu wyższemu
i reformują je, dostosowując do aktualnych potrzeb. Dzieje się tak
zgodnie
z zasadą "kto płaci, ten wymaga". Reformy takie są zatem i kompletne,
i sprawnie oraz szybko wprowadzane.
- Podobnie ma się sprawa z kierowaniem i zarządzaniem uniwersytetami.
Ustawa z września 1990 roku, zmierzająca w stronę powszechnej demokracji
i samorządności, oddała pełnię władzy pracownikom uczelni. Senaty są
najwyższymi, autonomicznymi i niezawisłymi, demokratycznie wybranymi
organami władzy stanowiącej, a rektorzy, również demokratycznie wybierani
przez społeczność akademicką, posiadają pełnię władzy wykonawczej.
Zatem nasze uniwersytety pozostają pod zarządem amatorów, a w najlepszym
razie
samouków. Należy bowiem pamiętać, że profesorowie i inni członkowie
społeczności akademickiej są specjalistami w swoich przeważnie dość
wąskich dziedzinach
i dyscyplinach naukowych i poza akademiami ekonomicznymi i szkołami
specjalizującymi się w organizacji i zarządzaniu nie mają ani wykształcenia,
ani profesjonalnego
doświadczenia w kierowaniu dużymi przedsiębiorstwami, przeważnie liczącymi
od paruset do kilku tysięcy pracowników, jakimi są uczelnie.
- Radykalnie odmienna jest natomiast sytuacja w krajach Unii Europejskiej,
gdzie szkoły wyższe pozostają pod ścisłą kontrolą i faktycznym zarządem
czynników społeczno-politycznych. Rola rektora jest bardziej reprezentacyjna,
a kompetencje ukierunkowane na aspekty merytoryczne nauki i dydaktyki.
Uczelniami w praktyce zarządzają fachowcy - menadżerowie. Również w
ciałach kolegialnych, stanowiących i nadzorujących, w skład których
wchodzą oczywiście
pracownicy szkoły, głos decydujący mają jednak przedstawiciele władz
państwowych (ministerstwa) lub władz regionalnych, gdy finansowanie
uczelni ma w danym państwie charakter zdecentralizowany. I tu obowiązuje
zasada
"kto płaci, ten wymaga".
- Gdy III Rzeczypospolita formowała zasady działania szkolnictwa
wyższego ustawą z września 1990 roku, sytuacja finansowa tej branży
nie stanowiła
problemu. Należy pamiętać, że rząd Tadeusza Mazowieckiego był jedynym
jak dotąd, który nie miał deficytu, a wręcz odwrotnie - nadwyżkę budżetową
i odchodząc zostawił w kasie państwa sporo grosza. Tak zatem zabezpieczeniem
i zasadami finansowania szkolnictwa wyższego i nauki wtedy się nie
zajmowano. Sytuacja uległa dość szybko niekorzystnej zmianie. Środki,
tzw. dotacje,
na naukę i szkolnictwo wyższe, mimo uchwał sejmowych z połowy lat 90.,
są systematycznie co roku obniżane. Wyjątek stanowi jednorazowy wzrost
nakładów przyznany przez rząd Cimoszewicza w roku 1996. Obecnie nakłady
państwa na szkoły wyższe spadły i wynoszą mniej niż 0,8 proc. PKB,
a na naukę - poniżej 0,5 PKB. Tendencja ta pozostaje w rażącej sprzeczności
ze wzrostem liczby osób, które chcą studiować, a więc zadaniami stawianymi
szkołom wyższym. Najdobitniej wykazał to Narodowy Spis Powszechny z
roku
2002. Mamy już w kraju 10,2 proc. osób powyżej 14 roku życia z wyższym
wykształceniem, w porównaniu do 6,5 proc. w roku 1988 (tak wykazał
ówczesny spis). Blisko czterokrotnemu wzrostowi liczby studentów nie
towarzyszył
wzrost nakładów, a więc liczba kadry nauczającej wzrosła zaledwie o
7 proc. Skłania to do postawienia zasadniczego pytania o poziom kształcenia.
Wiele sygnałów wskazuje na to, że ilość zaczęła się wiązać z bylejakością.
Ponadto gratyfikacje na uczelniach w stosunku do kwalifikacji i stawek
oferowanych na rynku przez gospodarkę, głównie sektor prywatny i z
kapitałem
zagranicznym, są karykaturalnie niskie. Również w nauce zaznaczył się
wyraźny regres i to jednoznacznie odnotowywany w zakresie efektów w
skali międzynarodowej [3].
Ponieważ życie nie uznaje próżni, a wolnorynkowa gospodarka ma duże zdolności
do elastycznego reagowania, szkolnictwo wyższe zaczęło podlegać żywiołowym
przeobrażeniom. I tak:
- W pierwszym rzędzie rozpoczął się odpływ kadry do innych działów gospodarki,
głównie do zakładów i filii przedsiębiorstw zagranicznych. Według analiz
KBN w połowie lat 90. nauka i szkolnictwo wyższe utraciło około 25 proc.
pracowników. W większości byli to ludzie szczebla średniego (adiunkci),
energiczni, z ambicjami, przedsiębiorczy i władający językami obcymi.
Na uczelniach zaznaczyła się selekcja negatywna.
- Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać szkoły prywatne, kształcące
na poziomie licencjackim. Pierwotnie dotyczyło to głównie takich nowych
i poszukiwanych na rynku specjalności, jak: marketing, zarządzanie, kierowanie
i organizacja. Z czasem zjawisko rozszerzyło się na prawie wszystkie
kierunki studiów, tak że liczba studentów tych szkół osiągnęła blisko
50 proc. liczby studentów szkół państwowych.
- Uniwersytety zaczęły rozwijać studia płatne, które według socjalistycznej
nomenklatury zwie się jeszcze, nie wiedzieć czemu, zaocznymi lub wieczorowymi.
Rozpoczęło się też obciążanie studentów różnego rodzaju opłatami za wszelkiego
typu czynności dodatkowe. Równolegle zaznaczyła się ostatnio tendencja
do ograniczania liczby studentów na studiach tzw. dziennych, przy czym
ustawową granicą jest tu minimum 50 proc. wszystkich słuchaczy. Można
zatem postawić tezę, że ponieważ państwo nie wypełnia swoich obowiązków
finansowych względem uczelni, te zaczęły obciążać społeczeństwo nieformalnymi
podatkami.
- Niskie zarobki i dające dużą swobodę niedostatki legislacyjne,
skłoniły duży odsetek nauczycieli akademickich do podejmowania dodatkowej
pracy.
Czasem jest to zajęcie poza sektorem szkolnictwa, ale duża część kadry,
zwłaszcza wielu profesorów pracuje równolegle: na macierzystej uczelni
i w innych szkołach, przeważnie prywatnych. Nienaturalność polskich
warunków spowodowała, że dochodzi do sytuacji karykaturalnych. Jak
podaje Marek
S. Szczepański, w skrajnym przypadku lider - rekordzista na edukacyjnym
rynku pracował na 17 etatach (sic!) [4].
Radykalnie odmienna jest natomiast sytuacja finansowa nauki i szkolnictwa
wyższego w krajach Unii Europejskiej. Nakłady na uczelnie są różne w
poszczególnych krajach, czasem trudno je nawet porównywać z naszymi,
gdyż przykładowo wlicza się do tych kosztów pomoc materialną dla studentów.
Przeciętnie jednak są ponad dwukrotnie wyższe, w wymiarze względnym,
niż u nas (około 2 proc. PKB). W wartościach bezwzględnych, ze względu
na różnicę zamożności, jest to szokujące, bo prawie 12 razy większe.
W nauce dysproporcje są jeszcze poważniejsze, choć ze względu na różne
systemy finansowania badań trudne do precyzyjnego wyliczenia.
Sytuacja materialna kadry jest zasadniczo dobra, a jej status społeczny
wysoki. Powszechnie pracownicy o stałym zatrudnieniu (z tzw. tenure)
są urzędnikami państwowymi, o przyzwoitych gażach i dobrym zabezpieczeniu
emerytalnym. Ich pobory są niższe niż te, które oferują wiodące koncerny
i firmy prywatne w swoich ośrodkach badawczych, ale dają stabilność i
jasny, sformalizowany proces rozwoju i awansu.
Kraje Unii Europejskiej dbają o swoich studentów. W części z nich studia
są zupełnie bezpłatne, w części czesne ma charakter symboliczny. W przypadku
gdy opłaty za naukę są duże, studenci mogą korzystać z pomocy: stypendiów,
grantów edukacyjnych, pożyczek i znacznych ulg podatkowych dla rodziców.
W efekcie aspekt materialny nigdzie nie stanowi bariery edukacyjnej,
a zdolna i pracowita młodzież jest wspierana i zachęcana do kształcenia.
Szkół prywatnych jest w Unii Europejskiej mniej i szacunkowo
można by liczbę ich studentów określić na 10 proc. [5] W
niektórych krajach nie występują zupełnie. W Grecji posunięto się aż
do skrajności, gdyż prywatne szkolnictwo
wyższe jest prawnie zabronione. W innych krajach stanowi uzupełnienie
dla uniwersytetów i szkół wyższych, przeważnie o charakterze kolegiów.
Sytuacja jest odmienna w Belgii i Hiszpanii, gdzie jest ciągle silna
tradycja szkolnictwa kościelnego i gdzie istnieją liczące się katolickie
ośrodki naukowo-dydaktyczne, ze słynnym Uniwersytetem Katolickim w
Louvain, liczącym ponad 26 tys. studentów, na czele. Ponadto szkoły
prywatne są
rozwinięte w Szwecji i we Włoszech, a także w Portugalii, gdzie kształcą
procentowo najwyższą w Unii część studentów - około 35 proc.
Reasumując, trzeba stwierdzić, że szkolnictwo wyższe w Polsce czeka
kilka poważnych przeobrażeń, jeśli chcemy skutecznie stawić czoła na
wolnym,
unijnym rynku uczelniom zachodnim. Oczywiście, dla środowiska politechnicznego
istotne jest pytanie, co można wskórać lokalnie, u nas, gdyż działania
na szczeblu rządu i ministerstwa, uwikłanych w cały ciąg afer, układów
i zależności politycznych, słabych prestiżowo, a także paraliżowanych
stałym deficytem w anachronicznym systemie budżetowym, mogą być znacznie
przesunięte w czasie. Niektóre sugestie w tym względzie przedstawił
na łamach Naszej Politechniki profesor Oskar Büttner (nr
2/03). Zapewne
potrzebnych będzie wiele "męskich" posunięć i przyjęcie europejskich
standardów etycznych. Władzom Politechniki trzeba życzyć dużej odwagi
i determinacji. Maciej Złowodzki
1. Por. Hans & Michael Eysenck, Podpatrywanie umysłu.
Dlaczego ludzie zachowują się tak, jak się zachowują?, Gdańskie Wydawnictwo
Psychologiczne,
Gdańsk 2000.
2. Krzysztof Konecki, Łowcy głów. Analiza pracy rekrutacyjnej w agencjach
doradztwa personalnego, Wydawnictwo Normalizacyjne ALFA-WERO, Warszawa
1998.
3. Wymownym przykładem jest miejsce Polski w światowym rankingu publikacji
naukowych Instytutu Informacji Naukowej (ISI) w Filadelfii. I tak, w
1981 roku kraj nasz zajmował 15. pozycję, ale w roku 1999 już 21. Także
obiektywny wskaźnik, jakim jest innowacyjność (miernikiem jest ilość
patentów), pokazuje, jak dalecy jesteśmy od światowej czołówki. Jak wynika
z raportu Urzędu Patentowego z roku 1999, w Polsce powstało około 2400
wynalazków. Dla porównania w Niemczech było ich blisko 44 000, a więc
ponad 18 razy więcej.
4. Marek S. Szczepański, Co się dzieje z polskimi uniwersytetami? McDonald's
na uniwersytecie, Tygodnik Powszechny, 3/2001.
5. Przykładowo we Francji są 23 niezależne, państwowe szkoły architektury
i 1 prywatna - Ecole Speciale d'Architecture w Paryżu.
Ryszard Mosakowski, Szkolnictwo
wyższe w Krajach Unii Europejskiej. Stan obecny i planowane reformy,
Wydawnictwo Politechniki Gdańskiej, Gdańsk 2002
|
|