Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej ma szereg ważkich aspektów. Najczęściej wymienia się i omawia skutki gospodarcze, ekonomiczne oraz finansowe. Część społeczeństwa najbardziej interesują, będące pod szczególną opieką, kwestie rolne i agrarne. Ważne są też aspekty kulturowe i mentalnościowe w tworzeniu świadomości spuścizny, odrębności i zadań paneuropejskości.
 Włączenie Polski do tego stale powiększającego się i ewoluującego bytu politycznego będzie krokiem o znaczeniu historycznym i o randze porównywalnej do wydarzenia z roku 966, gdy Mieszko - wbrew większości swoich współplemieńców - zdecydował o włączeniu swojego księstwa w orbitę cywilizacji zachodniego chrześcijaństwa. Tak ważka dla naszego kraju decyzja, o tak wielowątkowym oddziaływaniu skłoniła Redakcję Naszej Politechniki do zwrócenia się do filozofa, docenta Eugeniusza Szumakowicza z Instytutu Ekonomii, Socjologii i Filozofii z prośbą o podsumowującą refleksję.

Maciej Złowodzki


Czas po decyzji

  Każdy, kto przebywał w Paryżu w roku 1985, mógł zobaczyć na fasadzie Uniwersytetu VII (Jussieu) ogromny napis: SOLIDARITÉ AVEC SOLIDARNOŚĆ. Na każdą wielką, czerwoną literę przypadało jedno okno. To robiło wrażenie zarówno na Francuzach, jak i Polakach, na przykład stażystach, takich jak ja wówczas. Zdanie wpisywało się w znane hasło narodowe spod znaku Marsylianki, jakby wypierając słowo ”braterstwo” - fraternité nowym: ”solidarność” - solidarité.
  Nic już prawie nie zostało z nastrojów tamtych lat. Nie ma ducha bezinteresownego współdziałania międzynarodowego. Jest za to bezustanna kalkulacja. Może to prawidłowość dziejowa, iż po okresach romantycznych porywów następują czasy pozytywistycznej buchalterii. Z drugiej strony, trudno oprzeć się wrażeniu, że większa pewność siebie i natchnienie ideą solidarności europejskiej, po obu stronach stołu negocjacyjnego, pomogłyby lepiej wyważyć proporcje między wymogami ideowymi a interesami. Jest jak jest. Lepiej się nie udało, a przecież zawsze można przypuszczać, że mogłoby się ułożyć korzystniej. W tej chwili najistotniejszą rzeczą wydaje mi się sposób, w jaki pojmuje się proces integracji europejskiej w ostatniej fazie przed przekroczeniem linii granicznej. Trzeba sobie uświadomić, iż chodzi raczej nie o to, czy potem będzie lepiej czy gorzej pod tym czy owym względem, lecz o ujęcie całej tej gry i stawki w kategoriach konieczności historycznej i geopolitycznej. Każdy we własnym wolnym umyśle może zrobić przegląd możliwych rozwiązań. Nie chcę tego robić za innych, ale z grubsza zarysowały się trzy opcje:

1. Związać się gospodarczo z Białorusią, Rosją oraz grupą państw pochodnych względem byłego Związku Radzieckiego.

2. Spróbować zostać drugą (dużo większą!) Szwajcarią Europy i świata - współpracować ze wszystkimi na zasadzie maksymalizacji korzyści własnego narodu.

3. Połączyć się w jednym organizmie metapaństwowym z krajami Europy Zachodniej, z którymi przyjdzie się wykłócać i godzić na zasadzie sporów w rodzinie.

  Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, iż opcja pierwsza - wobec różnych zaszłości historycznych w ostatnim półwieczu - nie może liczyć na poważne potraktowanie. Opcja druga zyskała poparcie niemałej liczby ludzi, w tym legitymujących się najwyższymi stopniami i tytułami akademickimi. Przedstawiają oni niewątpliwie poważne argumenty w rodzaju: Będziemy wpłacać ogromną składkę, z której w mozolnym trybie i z trudem odzyskamy, powiedzmy, 80 proc. Nie wiem, może i tak będzie, i to nierzadko. Jednakowoż w optymistycznych założeniach tego stanowiska odczuwa się, jak mi się wydaje, wielką naiwność... że nasz wspaniały Naród byłby w stanie sprężyć się i w indywidualnych relacjach z całym światem, bez eurobiurokratycznych barier, osiągnąć wysoki status gospodarczy i polityczny. Jest to niewątpliwie piękna i wielka idea. Bardzo chciałbym, żeby była realna, jednak mając na względzie i wiek osiemnasty, i dwudziestolecie międzywojenne (można było rozwinąć potencjał gospodarczo-społeczny i skutecznie oprzeć się zakusom Hitlera i Stalina!), i wreszcie ostatnie kilkanaście lat Trzeciej Rzeczypospolitej (może bez komentarza na temat stopy bezrobocia czy wzrostu gospodarczego) - mogą nasunąć się więcej niż poważne wątpliwości co do realności takiego wspaniałego scenariusza. Nierealistyczny patriotyzm jest kiepskim patriotyzmem.
  Opcja trzecia nie jest sielanką, raczej mieszaniną gry i walki, ale i współpracy nad wspólnymi projektami. Wszystko to według zasadniczo przejrzystych reguł, takich samych dla wszystkich unijnych narodów i państw. Trzeba będzie o niejedno wykłócać się z Włochami, Francuzami, Grekami czy innymi nacjami. Będą jednak również chwile satysfakcji z przynależności do strumienia cywilizacji i kultury, który wytrysnął w basenie Morza Śródziemnego (z Atenami, Rzymem i Jerozolimą) i ma charakter uniwersalny, klasyczny dla całego świata. Będą pewne wspólne standardy - takie same dla Portugalczyków, Niemców, Polaków i Finów.
  Rozumiem, że mogliśmy odczuwać niemałe znużenie częstokroć łopatologicznym charakterem licznych prounijnych akcji informacyjno-propagandowych. Z ust prominentnych i, wydawałoby się, doświadczonych ludzi polityki, nauki i sztuki słyszy się sformułowania bardzo niefortunne, na przykład: (...) wchodzimy do Europy (sic!). Mieszkańcy geograficznego środka Europy mają oto dopiero ”wchodzić” do Europy? Tymczasem chodzi o to, że kraje Europy Środkowowschodniej łączą się z dotychczasową ”małą” Unią Europejską w Wielką Unię Europejską. I tak należało stawiać sprawę od samego początku! Niezależnie zaś od zaszłości może w tym duchu należałoby poprowadzić sprawę dalej? Nie jest przy tym ważne, kto negocjował i kto podpisywał traktaty. Każdy zrobiłby to w mniej więcej ten sam sposób. Nieuzasadniony i pretensjonalny jest (jeśli jest lub był) triumfalizm mniej lub bardziej przypadkowych celebransów całej tej gali. Natomiast ważne, niezwykle ważne jest uświadomienie sobie historyczności tego momentu. Akcent szczególny pada na partnerstwo - bez ”wielkich”, czy choćby ”starszych” braci.
Eugeniusz Szumakowicz