UCZELNIA NASZYM DOMEM


Mieczysław Maliński

Być człowiekiem

Będziemy sądzeni z miłości. Dokładnie biorąc: jesteśmy sądzeni z miłości, tak jak w każdej chwili naszego życia sądzimy się z miłości.
Z tego powodu, że Bóg jest Miłością. A więc Miłością jest Ten, który jest obecny przy nas w każdej sekundzie naszego życia. Ten sam, który przyjdzie w naszej godzinie śmierci.

Mieczysław Maliński

    Należy stwierdzić, że życie nasze jest utkane z miłości. Bywało, że sprowadzano miłość do uczynku miłosiernego. W katechizmie wymieniało się wdowy, sieroty, opiekę nad nimi i jałmużnę. A tak naprawdę, nasze życie jest pełne miłości i to od obudzenia się aż do położenia się spać. I nawet spoczynek też jest czynem miłości. Bo wstaję rano - chociaż mi się nie chce, chociaż jeszcze bym pospał, chociaż jeszcze mnie ciągnie do poduszki. Wstaję, bo mam obowiązki określone przez siebie, przez sytuację domową, przez sytuację zawodową. To już miłość. Myję się, idę pod prysznic, czeszę włosy, robię makijaż czy golę się. Ubieram się. To też miłość. Śniadanie - przygotowanie, jedzenie śniadania. To to samo. Wyjście z domu na sprawunki, na jakieś spotkanie, na przewidziane wykłady. To wszystko akt miłości. I ten autobus zatłoczony, i tramwaj trzęsący, i niedelikatność ludzi, i moja cierpliwość do człowieka, który mnie trąca, pcha się na mnie, gada za głośno, który zachowuje się nietaktownie. To wciąż miłość. Bo się opanowuję, bo go szanuję mimo wszystko. Bo uważam, żeby nie naruszyć jego godności. Praca zawodowa. To wciąż to samo. Na tyle, na ile mam ją do dyspozycji, na ile jestem do niej zobowiązany, na którą się zdecydowałem. Moje studium - niezależnie od tego czy jestem profesorem emerytowanym i już przestałem wykładać. Ale przecież moja praca naukowa trwa. Czytam bieżące periodyki. Czytam literaturę naukową dla mnie ważną. Czytam, bo chcę się dowiedzieć, co się dzieje nowego, bo chcę do tego, co dotąd mówiłem, dopowiedzieć. Chcę dopisać do tego, co dotąd stworzyłem, a co uważam za ważne. Chcę dalej tworzyć. To wszystko miłość. Poza pracą zawodową - mój kontakt codzienny w domu z tymi, którzy są w czterech ścianach mojego mieszkania - czy to żona, czy mąż, czy córka, czy syn, czy wnuk, czy wnuczka - to wszystko ludzie, wobec których okazuję moją miłość, życzliwość, szacunek. To jest wszystko miłość. Aż do samego końca, do wieczora. Jezus powiedział: "Módlcie się, a nigdy nie ustawajcie". To, co Paweł podjął i określił: "Czy jecie, czy pijecie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie".
    Jeżeli tak określimy nasze życie - jako ciąg miłości, jako miłość rozmienioną na drobne - to może paść pytanie: "Wobec tego po co religia? Po co praktykowanie, po co Msza święta, po co modlitwa, jeżeli będę sądzony, będę zdawał rachunek z mojej miłości".
   
Msza święta i modlitwa jest nam potrzebna, bo, po prostu, istnieje w nas obszar nie tylko dobra, ale jest w nas obszar zła. I tak łatwo zejść, ześlizgnąć się z bezinteresowności w interesowność; z godności w pychę; z godności w próżność; z uprzejmości w fałsz; z ambicji w zazdrość i zawiść - i znowu w jakiś interes. Bo nie jesteśmy bielą albo czernią. Tylko jesteśmy szarościami idącymi w kierunku bieli albo w kierunku czerni. I stąd konieczne jest nasze staranie, żeby tej bieli było jak najwięcej. Czyli żeby motywacja naszych czynów była pełna miłości. Stąd nasze staranie, żeby bezinteresowności było bez końca. Żeby szacunku dla ludzi było na każdą chwilę. Żeby życzliwości i serdeczności nie brakło. Żeby mimo wszystko, co nas spotyka, mimo tych arogancji ze strony naszego otoczenia, bezczelności nieraz, chamstwa, niedelikatności, nieuprzejmości, żeby zostać na swoim poziomie. Żeby wytrwać, trzymać język za zębami, nie powiedzieć słowa jednego za dużo, nie zachować się nietaktownie, nie odpowiedzieć brutalnością na brutalność. Żeby przebaczać, żeby darować - do tego potrzeba nam właśnie Mszy świętej, właśnie modlitwy, właśnie czytania Pisma Świętego czy jakiejś książki o tematyce religijnej, która nas na tej drodze dobrej motywacji wspiera, która nam pomaga.
"Nie chodzę do kościoła, bo nie mogę wytrzymać tych nudnych kazań". Przepraszam, ale ty nie chodzisz do kościoła na kazanie! Ale aby uczestniczyć w Eucharystii, czyli aby przyszedł do ciebie Bóg pod postacią słowa czytanego z mszału.
    Pierwsza część Mszy świętej to jest tak zwana część synagogalna. Zaczyna ją znak krzyża, a kończy ją Credo - czyli "Wierzę w Boga Ojca". Część synagogalna wzoruje się na spotkaniach w synagodze, które odbywały się za czasów Jezusa, które trwają i dzisiaj w ortodoksyjnym judaizmie. Polegają na czytaniu i komentowaniu Pisma Świętego Starego Testamentu. Tak więc w pierwszej części Mszy świętej mamy najpierw czytanie starotestamentalne, które komentuje Jezus w Ewangelii. W niedziele i święta mamy dodatkowy komentarz poprzedzający Ewangelię. Przeważnie fragment z listów św. Pawła, św. Jakuba, św. Piotra, św. Jana.
    Ta pierwsza część jest częścią mądrościową: Bóg przychodzi do nas pod postacią słowa, aby nas uczyć żyć. My tego wciąż, na co dzień potrzebujemy. Słyszę odpowiedź-zarzut: "Ale ja już znam teksty mszalne na pamięć". Odpowiadam: Tekst jest ten sam, ale ty jesteś inny - inny niż byłeś wczoraj, jesteś inny niż byłeś tydzień temu na Mszy świętej niedzielnej. Prawie wszystko w tobie się zmieniło, przez ciebie przetoczyły się problemy, zagadnienia, tematy polityczne, ekonomiczne, kraju, świata, moje zawodowe, rodzinne, osobiste. I na tej zasadzie potrzebujesz tego słowa. Inaczej je odbierasz, inaczej rozumiesz, inaczej interpretujesz, inaczej przeżywasz niż przed tygodniem. I ten tekst, ta mądrość Boża jest ci potrzebna, żeby się przygotować na wszystko, co cię czeka w następnym tygodniu, a więc te wszystkie wstania ranne aż do wieczornego położenia się, te sprawy osobiste, rodzinne, zawodowe, te sprawy krajowe, światowe - to wszystko na ciebie czeka, ty musisz być do tego zdolny, by przeżyć ten tydzień jak najlepiej. Na to jest to słowo Boże.
    Ktoś mi odpowie: "Ale jeżeli ja jestem w grzechu ciężkim, bo na przykład żyję w małżeństwie niesakramentalnym, to po co ja pójdę do kościoła, po co ja klękam do modlitwy. Jeżeli Bóg na mnie gniewa się, jeżeli mnie potępia". A to niezrozumienie prawdy o Bogu-Miłości. Bóg mnie bierze takiego, jakim jestem - w tym uwikłaniu, w jakim się znajduję; w tej sytuacji bytowej, której nie jestem w stanie w żaden sposób zmienić. I towarzyszy mi i pomaga. Bóg przychodzi do mnie w czasie modlitwy.
    Podobnie gdy chodzi o Mszę świętą. W czasie Mszy świętej przychodzi do nas Bóg pod postacią słowa. Przecież nasze życie nie sprowadza się tylko do niesakramentalnego małżeństwa. Człowiek ma na głowie tysiąc spraw. Choćby w płaszczyźnie zawodowej. A powinien w nich postępować godnie, uczciwie, fachowo. I na tej drodze potrzebuje nieustannej pomocy Bożej. A my zachowujemy się tak, jakbyśmy nie wierzyli w Boga, który jest Miłością. Jakbyśmy zapomnieli nagle, że Syn Jego szedł do grzeszników. Rozmawiał z nimi, przebywał w ich domach, spożywał z nimi posiłki. On nie mówił: "Ja poczekam. Gdy wy się nawrócicie, to wtedy przyjdę do was i napijemy się kawy. Jak przyjaciele". On przychodził do nich bez oporów.
    Już słyszę odpowiedź-zarzut: "To nie jest tak dokładnie. Gdy przychodzę na Mszę świętą, to nie mogę iść do Komunii świętej".
   
Komunia święta to nie jest Msza święta. Sakrament Eucharystii zaczyna się od momentu znaku krzyża świętego, jaki ksiądz czyni na początku Mszy świętej i kończy się błogosławieństwem, którym ksiądz zamyka Mszę świętą. A więc sakrament Eucharystii trwa mniej więcej 45 minut. Komunia święta to fragment, szczegół w sakramencie Eucharystii. Owszem, ważny, ale nie jedynie ważny. A co jest ważne? Ważny jest fakt, że w sakramencie Eucharystii przychodzi do nas Bóg pod postacią słowa.
   Druga część Mszy świętej to uroczystość rocznicowa, która dzieje się przez powtórzenie Ostatniej Wieczerzy. Przez nią uczestniczymy w życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa.
    Bo trzeba mieć wzorzec, kanon postępowania. Dla nas takim wzorcem, kanonem postępowania jest Jezus. Co roku rozwija się Jego życie przed naszymi oczami. Co roku uczestniczymy w dramacie Jezusa. On rodzi się w Boże Narodzenie. Potem dorasta, naucza. W Wielkim Tygodniu ginie za to, czego uczył. I zmartwychwstaje w Wielkanoc.
    Jest Słowem Bożym. A przecież nie miał swojego ziemskiego życia wyłożonego aksamitem. Syn ubogiej Marii, rodzi się w stajni, ucieka w ramionach Matki do Egiptu, powraca po śmierci Heroda Wielkiego do Nazaretu, pracuje jako cieśla przy boku przybranego ojca. Po trzydziestce odrywa się od swojego zawodu i zaczyna nauczać.
    Jest mędrcem. Nachylony nad Księgą, nad swoją duszą, nad życiem w którym tkwił, wciąż wybucha gejzerami odkryć, które podaje nam w przypowieściach, powiedzeniach, naukach. Śpieszy się, bo wie, że ma krótkie życie przed sobą. Pierwszym odkryciem, które rzuca w nas ta prawda, że Bóg kocha nas wszystkich. Tak czarnych jak białych, tak wierzących jak niewierzących, tak grzeszników jak świętych, tak Żydów jak pogan. Omal nie ginie z tego powodu w rodzinnym Nazarecie.
    To twardziel. Obserwujemy zdumieni, jak dla Niego ważny jest każdy człowiek, czy Żyd, czy poganin. Swoim braciom - Żydom wciąż wymawia, że nie wejdą do królestwa niebieskiego, jeżeli nie będą sprawiedliwi. Że na nic zda się ich pochodzenie od Abrahama. Kontaktuje się z poganami, zachodzi do ich domów, uzdrawia ich, gdy o to proszą. Z niemniejszym zdumieniem obserwujemy Jego kontakty z grzesznikami, które - podobnie jak poprzednie - były przez ówczesne władze i obyczaje kategorycznie zakazane.
    To człowiek wolny. Patrzymy zaskoczeni, jak wysuwa na plan pierwszy dzieci - które w tamtym społeczeństwie nie były w ogóle brane pod uwagę. Stawia zupełnie nową tezę: "Jeżeli nie staniecie się jako dzieci, nie wnijdziecie do królestwa niebieskiego". Z równym podziwem dla Jego mądrości i odwagi śledzimy Jego kontakty z kobietami. Zwłaszcza gdy staje w ich obronie. Przyglądamy się, jak ratuje od śmierci przez kamieniowanie kobietę wiarołomną. Bo wtedy za cudzołóstwo kobiety były kamieniowane, nie mężczyźni.
    Zaskakuje nas najpiękniejszą nauką o bezinteresowności, którą legitymuje się miłość. Nas, którzy wciąż handlujemy sobą, ludźmi, wszystkim co mamy i czym jesteśmy.
    To twardziel. Ale jak mimoza delikatny i czuły. Czasem Ewangelia zdradza Go jakimś słowem, odsłaniając Jego wrażliwość. Choćby wtedy, gdy wspomina, że płakał nad grobem Łazarza.
    Uczy nas, że miłość to również tolerancja i umiejętność przebaczania. Po zmartwychwstaniu mówi do kobiet: "Powiedzcie braciom moim" - czyli apostołom. Którzy przecież, gdy przyszła godzina próby, pouciekali. A jednak nazywa ich braćmi. Piotra, który się Go wyparł, wyznacza na pasterza społeczności wiernych.
    To twardziel, ale z wyobraźnią. Widzimy, jak poci się krwawym potem w Ogrojcu. To twardziel, który wie, kiedy się cofnąć nie wolno. Mógł się uratować, u Annasza, ale przez kłamstwo. U Piłata była podobna sytuacja. Ale nie chciał się wyprzeć siebie.
    To człowiek konsekwentny aż do niemożliwości. Wstrząśnięci słuchamy, jak na krzyżu - chociaż oficjalna nauka głosiła, że kto umiera na krzyżu, ten idzie w piekło - mówi do współwiszącego: "Dziś ze mną będziesz w raju".
   
To prawdziwy Syn Boży, do końca. Słuchamy, że nie przeklina Boga za to, że dopuścił na Niego taką śmierć. Ani ludzi. Kończy swoje życie słowami:
"Ojcze, w Twoje ręce oddaję ducha mego".
   W ten sposób na przykładzie Jezusa Chrystusa uczymy się naszego człowieczeństwa. Uczymy się życia człowieczego.